Syibranea odetchnęła z ulgą, kiedy tylko zabrzmiał dzwonek ogłaszający koniec ostatniej lekcji. Od mającej miejsce przed fizyką rozmowy sąsiad z ławki się nie odzywał. Od czasu do czasu jedynie spoglądał na anielicę, ale to nie zmieniło nic w ich krótkiej znajomości. Również siedząca z przodu Kamila nie zwracała na nią uwagi, przez resztę zajęć pisząc SMS-y i z nudów wydrapując nożyczkami dziurę w blacie. Może to i lepiej? Teraz białowłosa czuła się znacznie bezpieczniej. Na swój sposób była niewidzialna, nieuchwytna. Nikt nie próbował odgadnąć jej tajemnicy. Nie miała też okazji w żaden sposób się zdradzić. Niepokoiła ją jednak jedna kwestia: czy ukrywanie cudownej tożsamości musi oznaczać samotność? Serce bezlitośnie podsuwało jej odpowiedź na to pytanie. Tego właśnie obawiała się najbardziej.
Uczniowie w niesłychanym nieładzie opuścili salę, kierując się ku wyjściu z budynku. Zza zakrętu szkolnego korytarza wyłoniła się jakaś obca dziewczyna, prawdopodobnie z innej klasy. Szybkim krokiem podeszła do z wolna rozchodzącej się grupy. Podekscytowana, powiedziała coś towarzystwu stojącemu najbardziej na zewnątrz zbiorowiska. Z ruchu jej warg dało się odkryć, iż słowa wymawiała prędko, kilkakrotnie tracąc oddech. Białowłosa z tej odległości nie usłyszała ani jednego zdania, głównie za sprawą potwornego hałasu. W miarę opowieści obcej uczennicy, na wesołych twarzach gimnazjalistów pojawił się cień trwogi, chociaż niektórzy uśmiechali się teraz jeszcze szerzej, jakby z lekkim niedowierzaniem. Nad anielicą wzięła górę ciekawość. Z niemałym wysiłkiem przecisnęła się przez tłum, ale kiedy znalazła się przy zaszokowanych słuchaczach, mówczyni już tam nie było. Między stojącą w pobliżu Kamilą i jej koleżankami rozgorzała żywa rozmowa.
– Co się stało? – zapytała Syibranea z lekkim zaniepokojeniem.
Pozostałe dziewczyny odwróciły spojrzenia w jej kierunku, następnie zamilkły, jakby oczekując na przemowę osoby, która udzieliłaby odpowiedzi. Ponieważ nie znalazł się żaden chętny, zaczęły jednocześnie wyrzucać z siebie gęsty potok słów, z którego nawet sami bogowie niewiele by zrozumieli. Białowłosej z tej osobliwej plątaniny głosów, akcentów i zdań udało się wychwycić tylko jeden wyraz: „trup”. I nic poza tym. Zresztą, co do tego też nie miała absolutnej pewności, co sprawiło, że cała sytuacja nieco ją zakłopotała. Próbując przetworzyć chaotyczne wrażenia słuchowe, jedynie doprowadziła swój umysł do stanu całkowitego zdezorientowania. Trzymana przez tyle lat w przepełnionym ciszą i harmonią zamknięciu, nie przywykła do rozgardiaszu.
– Cicho! – rozkazała Kamila, dławiąc powstały zamęt. Przyjaciółki posłusznie zamilkły, oddając jej prawo do głosu. Syibranea poczuła, że jest niezmiernie wdzięczna koleżance. – Przed chwilą niedaleko szkoły znaleziono martwego gościa. Normalnie facetowi ktoś próbował oderwać łeb. Cały zmasakrowany – mówiła, mocno ekscytując się i gestykulując. – Wyłowili go z rzeki. Najwyraźniej jakiś psychol chciał ukryć zwłoki. Ha, takiej rozróby jeszcze u nas nie było!
Białowłosa odniosła wrażenie, jakby coś przewróciło jej się w żołądku.
– A kogo w ogóle zamordowali? – zapytała jedna z dziewczyn, przerażona zaistniałą sytuacją. Ledwo wydobywała z siebie dźwięk.
– Nie wiem jeszcze. Właśnie chcę zobaczyć, co tam się stało – poinformowała Kamila. – Ktoś idzie ze mną?
W grupie naraz rozbrzmiało multum odpowiedzi:
– Jasne, ja idę.
– Fuj, to musi wyglądać obrzydliwie. Sorry, nie chcę na to patrzeć.
– Ale masakra. Muszę to zobaczyć.
Ponownie zapanował chaos, jednak nie to martwiło teraz Syibraneę. Nie wiedziała, co sądzić o całej sprawie. Opiekunowie mówili przecież, że Reea jest najspokojniejszym ze światów. Czyżby się mylili? A może to tylko pojedynczy przypadek? Cokolwiek by nie było, przestraszyła się nie na żarty. Miała niejasne przeczucie, że ten psychopata polował właśnie na nią. Oczywiście, w żaden sposób nie dało się tego udowodnić, ale jak niby wytłumaczyć, że nagle w takim cichym, zapomnianym przez resztę Wszechświata miejscu (jak to mówił wcześniej Narcyz) doszło do brutalnego morderstwa? Zbieg okoliczności? Z jednej strony - nie warto panikować, lecz z drugiej strony - lepiej nie tracić czujności. Nie wiadomo, co może się zdarzyć. Niebezpieczeństwo czyha na anielicę na każdym kroku, szukając okazji, by wykorzystać jej nadzwyczajną moc do nieprawych celów. Tak przynajmniej twierdzili Korneliusz oraz jego poprzednik.
Syibranea ostatecznie postanowiła się nie mieszać. Właściwie, to nie miała odwagi. Większość uczniów poszła patrzeć na bezradnie rozłożone ręce policji, ona została pod drzwiami różowo-szarej szkoły. A nuż morderca ujrzałby ją na miejscu zbrodni i ponownie zaatakował. Nie wolno kusić losu.
Oparła się o chropowatą ścianę i przymknęła oczy. Młodzieńcze głosy powoli cichły. Wkrótce zdominował je świergot zimowych ptaków, kłócących się o wyrzuconą na parking kanapkę z serem. Gdzieś w tle, na odległe drzewa naprzemiennie padało niebieskie i czerwone światło koguta radiowozu. A więc to tam, pomyślała. Świadomość, że znajdowała się dość blisko zmasakrowanego trupa, nie dodawała jej otuchy. Całkiem nagle dotarło do niej, że została sama, nie licząc wróbli i sikorek. Poczęła zastanawiać się, gdzie się podział Ssaty. To on miał na nią czekać pod szkołą, nie ona na niego. A może to jego zamordowano? Oj, lepiej nawet tak nie myśl, skarciła się w duchu. Starała się odpędzić od siebie mroczną wizję, lecz nie potrafiła. Przetaczający się przez głowę czarny scenariusz nie dawał jej spokoju. Zagryzła wargi. Może powinna pójść i upewnić się, że to nie on? Nie, za bardzo się bała. Lepszy jeden trup od dwóch, jeśli w ogóle wypada stwierdzić, że trup jest od czegoś lepszy.
Docisnęła plecy mocniej do ściany, jakby próbowała się w nią zagłębić, ale twardy materiał stawiał opór. Zerknęła na jedno ze szkolnych okien znajdujących się na parterze. Dostrzegła za nim ruch. Uspokoiło ją to. Ktoś był w pobliżu. Zamknęła oczy, wsłuchując się w szum wiatru wymieszany z krzykami młodzieży. Usiadła na ziemi.
Ktoś otworzył drzwi. Wzdrygnęła się i rzuciła spojrzenie w tamtym kierunku. Jakaś starsza kobieta, pewno nauczycielka. Spokojnie, Ssaty zaraz tutaj będzie. Nie ma się czego bać... Chyba.
Atmosfera zagęszczała się. Mijały kolejne minuty, a nikt się nie zjawiał. Choć było całkiem chłodno, ona poczuła uderzenie gorąca. Musiało stać się coś złego. Podniosła się. Niepokój przyspieszał bicie jej serca i doprowadzał do lekkich zawrotów głowy. Coś ścisnęło ją w brzuchu. Postanowiła, że jednak pójdzie zobaczyć ofiarę morderstwa, chociażby żeby się upewnić. Przeszła parę kroków, po czym zatrzymała się. Przecież nie mogła nigdzie odejść. Kiedy zjawi się Ssaty, na pewno będzie ją szukał. To znaczy, jeśli się zjawi.
Naraz dostrzegła jakiegoś podejrzanego typka kręcącego się po szkolnym parkingu. Miał rozczochrane włosy i wychudzoną twarz. Zaglądał po kolei do każdego stojącego na placu samochodu zapadniętymi w głąb czaszki oczami. Wyglądał jak żywy trup. Albo morderca. Najwyraźniej nie zauważył Syibraney. Kaszlnął ochryple i poklepał dłonią maskę dużego, srebrnego auta. Następnie odwrócił się na pięcie, a następnie, utykając i rozglądając się, ruszył ku szkole. Dziewczyna bez zastanowienia rzuciła się do ucieczki. Przerażona nie na żarty, przebiegła kilkadziesiąt metrów i odwróciła głowę, ani na chwilę nie zatrzymując się. Nie widziała go. Na pewno ją spostrzegł i schował się. Co jeśli za chwilę wyskoczy gdzieś zza krzaków i ją dopadnie? Rozbudzona wyobraźnia podsuwała białowłosej najgorsze wizje.
Ucieczka nie trwała długo. W końcu Syibranea opadła z sił, zatrzymała się i oparła o nagi buk. Oddychała głęboko, krztusząc się zimnym powietrzem i nasłuchując. Drzewa nadal szumiały, natomiast głosy uczniów ucichły. Trzęsącymi się dłońmi otarła cieknące z oczu łzy. Nikt jej nie gonił, ale nie traciła czujności. Pomyślała, że już nigdy więcej nie chce mieć nic wspólnego z Reeą. Co tam szkoła i dziwaczni koledzy. Życie jest ważniejsze. Położyła na ziemię plecak i usiadła na nim, starając się odgadnąć, którędy szła ścieżka prowadząca do portalu. Ponieważ nie widziała nic poza małymi drzewami, dużymi drzewami, dalszymi drzewami i paroma krzewami, które w gruncie rzeczy na oko niewiele od drzew się różniły, przeszył ją lodowaty dreszcz.
– Głupia, zgubiłaś się w lesie – skarciła samą siebie. Nikt nie mógł jej usłyszeć, więc pozwoliła sobie zrobić to na głos. – Stąd chyba przyszłam... – zastanawiała się. – Nie, zaraz... Przecież biegłam koło tamtej brzozy... Więc stamtąd.
Podniosła się i wytrzepała plecak z zeschłych liści, po czym założyła go na jedno ramię. Podeszła do wspomnianej wcześniej brzozy i ku swojej rozpaczy spostrzegła, że naokoło są setki identycznych drzew.
– Uspokój się, tchórzu, zaraz znajdę drogę – szepnęła dla dodania sobie otuchy. Nie pomogło. – Ssaty mnie zabije. A potem Narcyz i Helena. A na końcu Korneliusz pozabija ich wszystkich – westchnęła. – Co robić?
Doszła do wniosku, że będzie iść przed siebie. W ten sposób prędzej czy później wyjdzie z lasu. Bezmyślnie mijała kolejne drzewa, od czasu do czasu oglądając się. Liście i podgniłe gałązki trzeszczały jej pod nogami. Zatrzymała się. Cisza. Gdyby tamten potworny typek śledził ją, usłyszałaby go. Naraz zerknęła w lewo i skoczyła z przerażenia, dostrzegłszy ruch tuż obok niej. Po chwili zaśmiała się histerycznie. To tylko jej własny cień, padający na pień dorodnego buka. Kontynuowała marsz.
– Tchórzu, jak można bać się swojego własnego cienia?
Słońce schowało się za chmurami i towarzyszące jej widmo znikło. Zastanawiała się, czy Ssaty dotarł już do szkoły. Jeśli tak, na pewno się o nią martwił. Dopadły ją wyrzuty sumienia. Może tamten typek wcale nie był mordercą? W sumie, to bardziej wyglądał na chorego.
Tylko raz w życiu widziała bardzo chorą osobę. Pamiętała to jak przez mgłę. Stary mężczyzna, posiwiały, przygarbiony. Opierał się o ścianę w kapliczce w Gnieździe - dawnej świątyni Orlich Magów w Lyinntayne'ie. Patrzyła na niego z politowaniem. Widziała. Poznawała rzeczywistość z nowej perspektywy. Wówczas poprzedni Strażnik kazał jej nałożyć chustę na oczy.
– Oszczędzaj swój wzrok. Za dużo światła może ci zaszkodzić – mówił.
Wtedy przykryła oczy tkaniną. Było to parę dni przed tym, jak zabrano ją do Reliamu. Nie mogła przypomnieć sobie, dlaczego zmuszono ją do opuszczenia Lyinntayne'u, jej ojczyzny. To chyba miało coś wspólnego z pieniędzmi... Parę dni podróżowała wozem po obcym świecie wraz z opiekunami. Nocą oglądała nieznajome gwiazdy i odległe światła ognisk. Dobiegały ją wesołe śpiewy. Pieśni o winie, kobietach i księżycu. Wtedy na obu planetach porozumiewano się jej językiem. Od tak dawna go nie słyszała... Co stało się później? Ostatnią rzeczą, jaką potrafiła przywołać z tamtego okresu, było pożegnanie ze Strażnikiem. Miał w oczach łzy. Położył ją w kamiennym sarkofagu, w podziemnej krypcie.
– Myślę, że kiedy się obudzisz, nie będziesz musiała nosić chusty... Żegnaj.
Jego ostatnie słowa odbijały się echem w pamięci. Jak dawno temu to się wydarzyło? Wszystko tak bardzo się zmieniło...
Słońce na nowo wyjrzało zza chmur i łagodnie ogrzewało jej policzki. Miał rację. Nie zasłaniała już oczu. Światło stało się dla niej czymś naturalnym. Całkiem już uspokojona, spojrzała na lewo i zmrużyła powieki. Następnie obejrzała się w drugą stronę, obserwując swój cień.
Zaraz, zaraz... Dlaczego był po prawej? Szła góra piętnaście minut, przecież w tak krótkim czasie słońce nie mogło zbytnio zmienić pozycji na niebie... Zresztą, wyszła ze szkoły już po południu, co znaczy, że...
– O, nie, kręcę się w kółko – jęknęła.1
Jak to możliwe? Przecież cały czas szła przed siebie!
Zrezygnowana, usiadła na ziemi, nawet nie zwracając już uwagi na to, że wybrudzi swoją białą sukienkę i płaszcz. Robiło się zimno.
– Nie, ja chyba umrę w tym lesie – załkała. – Zamarznę, a potem zjedzą mnie dzikie zwierzęta...
I poczęła zastanawiać się, co by było, gdyby naprawdę zginęła, aż zupełnie się rozpłakała. Niespodziewanie w głowie zaświtał jej plan, jakaś pocieszająca myśl. Podniosła się, napełniona nową siłą, z uśmiechem na twarzy. Zaraz potem dotarło do niej, że zapomniała, o co właściwie przed chwilą jej chodziło. Starała się sobie przypomnieć. Znowu szła przed siebie. Z jej sukienki odklejały się liście i opadały na ziemię. Kiedy tylko miała wrażenie, że już zaraz wpadnie na właściwy trop, gubiła się we własnych myślach i zaczynała od nowa. Powoli wyłączały się po kolei wszystkie zmysły. Nogi same posuwały się do marszu, w końcu do biegu. Nie słyszała szumu gałęzi, nie widziała drzew, nie czuła zapachu lasu. Wkrótce nie pamiętała już nawet, że nad czymś miała się zastanawiać. Po prostu nieprzytomnie pędziła przed siebie, prowadzona jakąś niewidzialną siłą, niczym opętana. Jej cel się zbliżał. Zaraz go dopadnie...
Nagle jej trans przerwało bardzo silne uderzenie, którego energia rozeszła się po całym ciele, w szczególności koncentrując się na klatce piersiowej i czole. Przed oczami migały jej czarne plamy, a w uszach szumiało. Początkowo pomyślała, że wbiegła w jakieś drzewo, co bardzo ją rozzłościło i zażenowało. Po chwili jednak owo „drzewo” poruszyło się i poczuła, że coś twardego i lodowatego nieznacznie naciska na jej gardło. Oszołomiona, odruchowo chciała się cofnąć. Nie mogła. Jakiś bliżej niezidentyfikowany obiekt ograniczał jej ruch. Zrobiło się jej słabo. Pośród natrętnych ciemnych plam dostrzegła niewyraźny owalny zarys, który, w miarę jak dochodziła do siebie, przemieniał się w twarz. Spojrzała prosto w otoczone krwistoczerwonymi tęczówkami zwężone źrenice Suurhaotta.
– Dlaczego, do jasnej cholery, za mną biegniesz? – warknął z niemałym strachem, choć oczywiście nie mógł się on w żaden sposób równać z przerażeniem Syibraney.
___
1Tylko nie myślcie, że to czary. Naukowcy już dawno udowodnili, że człowiek, kiedy stara się iść naprzód, nie mając punktu odniesienia, skręca nieco w lewo lub w prawo (kierunek zależy od cech indywidualnych) i prędzej czy później zatacza koło.
Ale ta Sib jest płochliwa xD No ale w jej sytuacji, nie ma co się dziwić ;)
OdpowiedzUsuń"świegot zimowych ptaków" - tu masz literówkę.
Dzięki, już poprawiłam ^^
OdpowiedzUsuńStaram się uchwycić indywidualne cechy bohaterów.
na samym końcu powinno być z niemałym. a ja lecę czytać drugą notkę, a potem skomentuję obie. Gorzka Czekolada, czyli
OdpowiedzUsuń