– Ty mu o tym powiesz – odezwała się zgrabna, młoda kobieta i odruchowo poprawiła dłonią swoje jasne, niemalże białe loki, które uparcie opadały na jej ładną twarz, zasłaniając widok wielkim, turkusowym oczom. Gdzieś w powietrzu obok jej głowy na ułamek sekundy zabłysnęły brokatowe kwiaty wymalowane na ognistoczerwonych paznokciach. Wyglądała na zestresowaną. Co chwilę przenosiła ciężar ciała z nogi na nogę, cicho stukając przy tym wysokimi obcasami swoich butów. Wolną od walki z niesfornymi kosmykami ręką bawiła się wiszącymi z jej szyi koralami. Helena Wahacka starała się jednak z całych sił ukryć zdenerwowanie, usilnie się uśmiechając.
– Ja? Dlaczego ja? – oburzył się nastoletni chłopak o odrobinę dziewczęcej twarzy. Jego brązowe, aktualnie mokre włosy jasno wskazywały na to, że jeszcze przed chwilą był na dworze.
– Bo jesteś najodważniejszy z nas wszystkich, Ssaty – z przekonaniem stwierdziła kobieta. Chłopak zarumienił się.
– Oj, nie kłóćcie się! – przerwał im Narcyz. Był to szczupły mężczyzna w wieku około czterdziestu lat. – Najlepiej zróbmy losowanie!
Pozostała dwójka najpierw spojrzała na niego jak na idiotę, jednakże po chwili oboje przyznali w duchu, że to chyba jedyny sposób, aby uniknąć dalszych sporów o to, kto wejdzie w przysłowiową paszczę lwa.
– Idę po zapałki - poinformowała blondynka. Jej towarzysze obserwowali ją, dopóki nie znikła w jednych z drzwi szarego, od dawien dawna obdartego z farby, zimnego korytarza. Ssaty ze zniecierpliwieniem oparł się plecami o ścianę i wetknął spojrzenie w czubki swoich butów, Narcyz natomiast skrzyżował ramiona i podniósłszy pozbawioną włosów głowę, począł w wielkim skupieniu dumać nad grzybem pokrywającym sufit. Kiedyś w końcu trzeba będzie zająć się remontem tej ruiny, pomyślał.
Rzeczywiście, miejsce ich pracy nie prezentowało się najlepiej. Parter starej, niemalże opustoszałej kamienicy wyglądał tak, jakby ktoś zostawił go na samozagładę wieki temu. I tak rzeczywiście było. Cały budynek już dawno rozleciałby się i odszedł w zapomnienie, pozostawiając po sobie tylko kupę nędznego gruzu, gdyby swojego czasu nie wykupił go wujek Ssatyego - Anyirao. Udało mu się podźwignąć z ruiny walącą się konstrukcję, ale nigdy nie zajął się jej gruntownym remontem, ze względu na brak funduszy i samej chęci. Jeszcze trzy lata temu nikt nawet nie zaglądał do kamienicy. Powoli odchodziła ona w zapomnienie, wylatując z pamięci nawet samego jej właściciela, odhaczona w jego umyśle jako całkowicie bezużyteczna inwestycja i strata ciężko zarobionych pieniędzy.
Wszystko zmieniło się pewnego letniego popołudnia, trzy lata temu. Anyirao wraz z Ssatym udali się na niebezpieczną wyprawę, kierując się ku obrzeżom Reliamu. Trzeba bowiem wiedzieć, że jedynie centrum tego świata jest opanowane i dobrze poznane przez ludzi, a im dalej od niego, tym niezwyklejsze rzeczy czekają na podróżnika. Są tam istoty zarówno piękne i delikatne w stosunku do intruzów, jak i groźne i żądne krwi nieuważnego wędrowca. Dowodem na to jest fakt, że jeszcze nigdy żaden człowiek nie dotarł na sam kraniec Reliamu, tam, gdzie kończył się stabilny grunt, a zaczynała zimna, kosmiczna pustka, mieniąca się gwiazdami wabiącymi swoim blaskiem do bezdennej przepaści. Dotarcie tam musiało graniczyć z cudem. Wielu próbowało. Jedni wracali z białą flagą i pochyloną głową, o innych słuch ginął. Mimo że postawienie swojej stopy na samym skraju świata zdawało się niemożliwością, takie właśnie było największe z marzeń odważnego łowcy skarbów Anyirao, który stopniowo zarażał swoimi wizjami Ssatyego.
Ich podróż trwała już osiem dni i odbywała się w nieoczekiwanym spokoju. Dwa razy tylko musieli użyć ostrej amunicji, i to jeszcze po to, by bronić się przed zwykłymi, zdziczałymi psami, toteż powoli zaczynali tracić początkowe obawy, ale także i czujność.
Całkiem niespodziewanie, w miejscu, na które nadepnął Ssaty, powstało nieduże wgłębienie. Obaj od razu się nim zainteresowali z nadzieją, że znajdą tam coś cennego. Przez ich głowy nie śmiała nawet przejść myśl, jak niesamowite okaże się to odkrycie.
Po odgarnięciu ziemi i wykopaniu kilku płaskich kamieni ręce odkrywców natrafiły na pustkę. Pod nimi znajdowała się grota. Niewiele myśląc, zamocowali grubą linę do rosnącego nieopodal drzewa i spuścili się do powstałego otworu.
Jakie było zdziwienie podróżników, kiedy po zapaleniu latarek ich oczom ukazała się pokryta naściennymi malowidłami i złotymi (niestety nieczytelnymi) napisami, skrupulatnie wyryta na kształt półkuli komnata! Ssaty podniósł głowę do góry, spoglądając na dziurę na sklepieniu, z której leniwie sączyło się blade światło, roziskrzając sypiący się do wewnątrz kurz.
– Zdaje się, że zniszczyliśmy dach – stwierdził.
– Nie przejmuj się tym tak bardzo. Lepiej spójrz na to!
Anyirao wskazał palcem na stojący na uboczu kamienny sarkofag. Przykryty był gładko oszlifowaną, platynową płytą, a jego ścianki ze wszystkich stron zdobiły drogocenne kamienie, wesoło pobłyskujące w mizernym świetle latarki. Do jego środka została przymocowana szczerozłota tablica, na której znajdował się na oko dobrze zachowany napis. Łowcy skarbów bez namysłu podeszli bliżej, by przyjrzeć się niecodziennemu znalezisku. Wzrok Ssatyego wbił się w wygrawerowane litery. Ponieważ nie znał ani staroreliamskiego alfabetu, ani języka, zapytał:
– Wujku, co to znaczy?
– Że będę bogaty! – radośnie zawołał Anyirao, pieszczotliwie gładząc opuszkami palców płytę.
– Chodzi mi o ten napis.
– Jaki napis?
W przypływie radości mężczyźnie najwidoczniej umknął ten istotny szczegół. Spojrzał na złotą tablicę, pokiwał ze zrozumieniem głową i na głos przetłumaczył:
– „Wiedzcie, że opowieści o aniołach są prawdziwe. Oto czeka tu niewiasta, która swe ciało z istotami prawdy podzieliła.”
Anyirao i Ssaty wymienili spojrzenia.
– Jak myślisz, o co tu chodzi? – niepewnie zaczął chłopak.
Starszy odkrywca w zamyśleniu podrapał się latarką po głowie, uporczywie wpatrując się w napis. Na dłuższą chwilę w krypcie zapanowała całkowita cisza. W końcu z ciężko ukrywanym podekscytowaniem spojrzał na twarz siostrzeńca i drżącym głosem zapytał:
– Pamiętasz może legendę o dwóch aniołach?
– Przecież to bajka dla małych dzieci!
– Nie, ona stała się bajką, kiedy kultury Lyinntayne'u i Reliamu się ze sobą wymieszały. Wcześniej ludzie w to naprawdę wierzyli.
– Chyba nie chcesz przez to powiedzieć, że w tym pudle...
– Sarkofagu! – poprawił Anyirao.
– ...w tym sarkofagu leży bohaterka historyjki dla dzieciaków? – dokończył Ssaty.
– Może to dziwne, ale tak, to właśnie chcę powiedzieć – oznajmił wujaszek. – Mam wątpliwości tylko co do jednej rzeczy. Z legendy wynika, że Syibranea została pochowana w Lyinntayne'ie, nie w Reliamie. Albo się mylę, albo ktoś ją tutaj przeniósł!
– W takim razie sprawdźmy, czy masz rację. Otwieramy? – zniecierpliwił się Ssaty.
– Otwieramy – twardo zadecydował Anyirao.
Łowca skarbów i jego siostrzeniec chwycili za płytę, z wielkim wysiłkiem ściągnęli ją z sarkofagu i delikatnie oparli o jego bok. Następnie zajrzeli do środka.
Na gładkiej, karmazynowej tkaninie spoczywała młoda, szczupła dziewczyna. Jej ładną, nieco chudą twarz otaczały śnieżnobiałe włosy, swobodnie ułożone wewnątrz sarkofagu, sięgające aż za pas postaci. Wokół jej ciała owinięty był biały materiał pokryty skomplikowanymi wzorami w barwie złotej i ciemnoczerwonej. Miała zamknięte oczy i delikatnie rozchylone usta. Nie oddychała. Wyglądała na martwą. Wrażenie to potęgowała kredowa cera, nienaturalnie odchylona do tyłu szyja i sine wargi.
– Zdaje się, że nasz aniołek dawno kopnął w kalendarz – zakpił chłopak.
– Nie gadaj, tylko pomóż mi ją wyciągnąć!
Obaj nachylili się nad sarkofagiem. Anyirao złapał ją za nogi, natomiast Ssaty wziął ją pod pachy. W tym samym czasie dziewczyna gwałtownie rozchyliła powieki i wydała z siebie przenikliwy krzyk. Natychmiast odruchowo puścili ją i odskoczyli do tyłu, przewracając się z hukiem. Kiedy podnieśli się z ziemi, białowołosa zdążyła już częściowo wyswobodzić się z owijającego ją materiału. Siedziała teraz spokojnie, zasłaniając dłonią twarz, która niemalże natychmiast zaczęła nabierać rumianego koloru. Oddychała powoli i głęboko, raz po raz otwierając i zamykając błyskawicznie różowiejące usta.
Anyirao jako pierwszy nabrał wystarczająco dużo odwagi, aby do niej podejść. Ostrożnie zbliżył się do dziewczyny i położył trzęsącą się rękę na jej odsłoniętym ramieniu.
– Tas notto emyiao...? – zapytała cicho srebrzystym głosem.
– Nie martw się, nie zrobimy ci krzywdy – odpowiedział łowca skarbów. Znał co prawda reliamski alfabet i język, ale jej akcent okazał się dla niego czymś zupełnie nowym, toteż ciężko było mu wyłapać znaczenie wypowiedzianych przez nią słów. Poza tym sam nigdy nie próbował ułożyć ani jednego zdania w reliamie, więc i teraz wolał odezwać się po swojemu, chociażby po to, żeby się nie zbłaźnić.
Dziewczyna najwyraźniej także niczego nie zrozumiała z mowy mężczyzny. Odsłoniła twarz i ułożyła obie dłonie na kolanach. Opadająca z jej pleców tkanina odkryła białą, haftowaną w złote kwiaty suknię na ramiączkach o prostym kroju, w którą była ubrana. Ta tkanina z pewnością jest warta majątek, pomyślał Anyirao, podziwiając maleńkie rubiny wszyte w środek każdego z kwiatów.
– No ładnie, chyba musimy teraz wziąć ją ze sobą. Założę się, że będzie opóźniać naszą wyprawę – poskarżył się Ssaty.
– Nigdzie już nie idziemy. Wracamy z powrotem do Deannvey.
– Co? Dlaczego?! – Chłopak przybrał mocno oburzoną i zawiedzioną minę. Tak bardzo chciał wreszcie zasmakować prawdziwej przygody, przebyć setki kilometrów i zmierzyć się z masą niebezpieczeństw, aż tu nagle jakaś zupełnie obca mu dziewczyna stanęła na jego drodze do szczęścia. A miało być tak pięknie.
– No ty chyba nie zdajesz sobie sprawy, co znaleźliśmy – rzekł wujaszek, powoli cedząc słowa. – Przecież ona jest aniołem! Zyskamy na tym więcej, niż na jakiejkolwiek wędrówce w nieznane, a do tego odbędzie się to dużo mniejszym kosztem! Wygraliśmy los na loterii! – Ktoś, kto nie znałby Anyirao, z pewnością teraz stwierdziłby, że to szaleniec, obserwując jego szeroki uśmiech, błyszczące, otwarte oczy oraz drżące z podekscytowania dłonie i wargi. Ssaty natomiast wiedział, że jego wujek po prostu się cieszy, jednakże nie chciał dać za wygraną.
– Skąd w ogóle masz pewność, że to Syibranea?
Dziewczyna na dźwięk imienia natychmiast drgnęła i podniosła głowę, uważnie obserwując chłopaka przymrużonymi oczami.
– Właśnie stąd mam pewność – oświadczył dobitnie Anyirao.
– Ale przecież Syibranea była ślepa, a ona się na mnie patrzy!
– Po pierwsze, nie mówi się ślepa, tylko niewidoma. Tak jest dużo ładniej. A po drugie, to zawsze mogła przecież odzyskać wzrok, nie?
– Czy ja wiem...? – burknął bez przekonania Ssaty.
– Dobra, nie narzekaj już, tylko zabierzmy ją stąd, póki nie zasypało nam wyjścia.
Obaj podeszli do białowłosej, która przez cały czas śledziła czujnie każdy ich ruch. Anyirao wyciągnął do niej rękę.
– Chodź, przecież nie możesz tutaj zostać na zawsze.
Dziewczyna nie odpowiedziała. Spojrzała w milczeniu na jego dłoń, a następnie podniosła wzrok, zatrzymując go na twarzy łowcy skarbów. Światło z zewnątrz żywo zamigotało w jej oczach niesamowitym wachlarzem kolorów. Barwne tęczówki zrobiły na nim ogromne wrażenie. Nigdy przedtem nie widział czegoś takiego! Przez chwilę zdawało mu się, że tonie, zanurza się coraz bardziej w czarnej głębi źrenic, zwabiony w pułapkę przez błyszczące, wesoło upstrzone rybki. Znalazłby się już na dnie, gdyby Ssaty nie pociągnął go za rękaw, ponaglając do wyjścia. Natychmiast się ocknął i oderwał wzrok od Syibraney. Po jego skroniach spłynął zimny pot. Nie miał pojęcia, co się stało. Poczuł się wyjątkowo nieswojo. Jeszcze raz na nią zerknął, z czystej ciekawości, ale ona już nie zwracała na niego uwagi, wpatrując się półprzytomnie w punkt za jego plecami.
Nie było więcej czasu do stracenia. Chwycił anielicę za dłoń, by pomóc jej wyjść z sarkofagu. Wówczas ona zacisnęła powieki i przewróciła się do przodu, omal nie zbijając go z nóg. Na szczęście udało mu się ją złapać. Jej ciało bezwładnie zawisło na jego rękach. Przerzucił ją przez ramię, żeby nie krępowała jego ruchów i razem z siostrzeńcem skierował się ku linie.
W krótkim czasie uporali się ze wspinaczką i przygotowaniami do drogi powrotnej. Wyruszyli; Anyirao przodem, niosąc pogrążoną w letargu Syibraneę, Ssaty tuż za nim, ciągle obrażony na wujka i dziewczynę.
Ze względu na kiepską pogodę, podróżnicy ujrzeli światła Deannvey dopiero po jedenastu dniach. Wieczór był wówczas chłodny i pochmurny, do tego wiał silny wiatr, co zmusiło ich do jeszcze jednego postoju. Rozbili obóz na obrzeżach lasu, mając nadzieję przeczekać ewentualną nocną burzę i wyruszyć tuż przed wschodem słońca.
Przez całą podróż białowłosa nie obudziła się ani na chwilę. Anyirao ułożył ją w namiocie, powierzając ją opiece siostrzeńca, sam zaś stanął na czatach. Obaj mieli wymieniać się co trzy godziny, tak aby każdy mógł odpocząć.
Ssaty przestał już nawet robić sobie nadzieję, że coś ciekawego (i zarazem niebezpiecznego) wydarzy się, zanim ich wędrówka dobiegnie końca. Teraz myślał tylko o tym, by jak najszybciej znaleźć się z powrotem w domu i ukoić zszargane nerwy. Do tego zaczął odczuwać szczerą niechęć do towarzyszki podróży, która nie dość, że stała się przyczyną przerwania dalszej wyprawy, to jeszcze ich opóźniała. Ze wściekłością patrzył na jej spokojne, pogrążone w głębokim śnie oblicze. Widział w nim cichą ironię, miał wrażenie, że anielica od czasu do czasu niewinnie uśmiechała się, zupełnie jakby z niego drwiła lub złośliwie cieszyła się z faktu, iż zniweczyła szanse na spełnienie jego marzeń. A przecież biedna Syibranea nie miała zielonego pojęcia o tym, że go skrzywdziła...
Zerwała się wichura. Ściany namiotu, chociaż osłaniane przez leśne krzaki, zaczęły nieprzyjemnie falować. Po paru minutach ciężkie krople deszczu rytmicznie wybiły pierwsze takty burzliwej muzyki, każdy kolejny coraz bardziej hałaśliwy. Można było odnieść wrażenie, że ulewa próbowała zagłuszyć niemiłosierne wycie wiatru. Chór i orkiestra powoli ze zwykłej kłótni robiły prawdziwą drakę. Muzycy już szykowali się, żeby skoczyć sobie do gardeł, kiedy nagle pojawił się dyrygent, który swoim donośnym, ochrypłym głosem na krótką chwilę uciszył zacietrzewionych artystów. Potężny huk władczego grzmotu sprawił, że Syibranea drgnęła.
Ssaty, któremu paskudna symfonia nie dawała ani na minutę zmrużyć oczu, zauważył ten ledwo widoczny ruch. Była to pierwsza reakcja dziewczyny na otoczenie, którą udało się mu zaobserwować. Usiadł i przyjrzał się jej uważnie. W przyćmionym przez powały materiału świetle rozpalających niebo błyskawic dostrzegł błysk w jej oczach. Białowłosa wreszcie zbudziła się ze snu.
Przez długi czas żadne z nich nie wykonywało żadnych gestów. Syibranea, utkwiwszy wzrok gdzieś w ścianie namiotu, całkowicie ignorowała Ssatyego, on natomiast, nie wiedząc zbytnio, jak się powinien zachować, milczał. Tak minęło ładnych parę minut, aż wreszcie dziewczyna ostrożnie usiadła i poczęła rozglądać się wokół siebie.
– Ennsti o Adyeas – powiedziała, wyraźnie wymawiając każdą głoskę.
– Przepraszam, ale nie wiem, o co ci chodzi – odrzekł chłopak.
Białowłosa złożyła dłonie w koszyczek i uniosła je ku twarzy, aż dotknęła nimi rozchylonych warg. Zrozumiał. Chwycił za leżącą na uboczu butelkę wody i podał ją dziewczynie. Ta trochę nieufnie wzięła ją od niego i po dokładnym obejrzeniu jej ze wszystkich stron odkręciła nakrętkę (Ssaty, gestykulując, dał jej znak, w jaki sposób to zrobić) i wzięła parę małych łyczków. Młody łowca przygód poczuł, jak jego niechęć powoli ustępuje. Zdał sobie sprawę, że siedząca przed nim dziewczyna nie była jak anioł, ale jak zwykły człowiek, nie biorąc pod uwagę trochę niecodziennego wyglądu, oczywiście. Sumienie zaczęło robić mu wyrzuty za to, że w myślach tak na nią naklął. Przyjrzał się jej oczom. Zobaczył w nich jakiś nieokreślony smutek, tęsknotę do czegoś, co już nigdy nie powróci oraz strach. Mógł jednak jedynie zgadywać, czego się bała. Ona, zauważywszy, że chłopak ją obserwował, odwzajemniła spojrzenie. Wtedy na jej tęczówki padł blask błyskawic. Rozżarzyły się feerią barw. Ssaty odniósł wrażenie, jakby owe kolory ciągnęły go do siebie, odrywając od stabilnego gruntu...
Niespodziewanie silny podmuch wiatru tak mocno uderzył w namiot, że jedno z przęseł się złamało i część szmacianej konstrukcji wylądowała na nieszczęsnym Ssatym. Zanim zdążył się spod niej wygrzebać, na miejsce wypadku przybył Anyirao, który pomógł obojgu wydostać się na zewnątrz. Cała trójka została wystawiona na łaskę i niełaskę ulewy oraz wichury.
– W porządku, wygląda na to, że jednak uda nam się dotrzeć do Deannvey jeszcze przed wschodem słońca – stwierdził doświadczony łowca skarbów, natychmiast zabierając się do ratowania ekwipunku spod pował tkaniny i składania pozostałości namiotu.
Choć Ssaty miał absolutną pewność, że jego wujek chciał zażartować, to w żaden sposób nie mógł dopatrzyć się w tym dowcipie niczego śmiesznego. Burza co prawda już mijała i błyskawice coraz rzadziej pojawiały się nad ich głowami, a coraz częściej przy linii horyzontu, ale deszcz nadal zacięcie lał się na ich głowy. Jednak to nie podróż w zimnym prysznicu stanowiła główną przyczynę jego obaw. Skoncentrował się raczej wokół postaci białowłosej, która stała obok niego, nie potrafiąc jeszcze w pełni pojąć, co właściwie się wydarzyło. Co to za czarna magia, zapytał w duchu samego siebie. Co doprowadziło go do stanu, w którym jeszcze przed chwilą się znajdował? Hipnoza? A może jakiś zły czar? Tylko po co anielica rzucałaby na kogoś uroki? Co to w ogóle miało znaczyć?!
Tak rozmyślając, ruszył za Anyirao, który w, jak mu się zdawało, nieprawdopodobnie krótkim czasie, zwinął obóz i zapakował do plecaków cały ekwipunek, teraz dużo cięższy niż przedtem, bo nasiąknięty wodą. Dla podróżników ostatecznie nie robiło to żadnej różnicy, bo teraz przynajmniej nie musieli nieść Syibraney. Dziewczyna podążała za nimi, dotrzymując im tempa. Kiedy opuścili las i wyszli na rozległe łąki otaczające miasto, zatrzymała się tylko na moment, obserwując błyskawice, które zdawały się chwytać wschodnie niebo w swoje świetliste szpony. Po jej twarzy widać było, że się bała. Chociaż pewnie kroczyła do przodu, starała się nie rozglądać na boki i nie patrzeć za siebie. Powoli jednak ginęły wszystkie powody do strachu. Robiło się coraz ciszej...
Nad ranem cała trójka dotarła na przedmieścia. Ponieważ mieszkanie Ssatyego i Anyirao znajdowało się w oddalonym o parę kilometrów centrum, a obaj byli już mocno zmęczeni wędrówką, postanowili zahaczyć o zadbany domek znajomej, leżący pośród pierwszych zabudowań miasta. Wspięli się na schody posesji i zapukali. Otworzył im nie kto inny, jak ubrana w jeansy i różową koszulkę Helena Wahacka. Gestem dłoni zaprosiła ich do środka, podejrzliwie przyglądając się przemokniętym i zziajanym przyjaciołom oraz całkowicie obcej jej dziewczynie, która bez namysłu podążała ich śladami.
Pokój dzienny w mieszkaniu Heleny był mały, ale bardzo przytulny. Goście usadowili się na czerwonej kanapie stojącej naprzeciwko staromodnego telewizora.
Niespodziewanie do pomieszczenia wszedł, zwabiony najprawdopodobniej odgłosami kroków przybyszów, szczupły, ciemnowłosy mężczyzna. Miał na sobie wytarte spodnie, oliwkową koszulkę z krótkim rękawkiem i paskudny, pomarańczowy krawat w bezkształtne, zielonkawe ciapki. Widząc przerażonego tym widokiem Ssatyego, błyskawicznie ruszył w jego kierunku, z szerokim uśmiechem na twarzy poprawiając chaotyczne uczesanie, z mizernym zresztą efektem.
– Siema młody, jak zdrówko?! – wykrzyczał, targając włosy chłopaka, który pomimo serii zwodów i uników nie dał rady czmychnąć przed dłonią Korneliusza Cisowskiego - narzeczonego Heleny i wielkiego optymisty, którego znakiem rozpoznawczym był wieczny uśmiech na twarzy; szerszy lub węższy w zależności od nastroju. Po Deannvey krążyły o nim różne dziwne plotki, a większość ludzi postrzegała go jako wariata. Wiadomo było na pewno, że on i jego wybranka serca pochodzili z Reei - jednego ze starszych światów, zniszczonego wskutek niemalże nieustających wojen i prawie całkowicie odizolowanego od reszty Wszechświata. Ssaty słyszał, że Korneliusz wraz z Heleną niegdyś pracował dla rządu najpotężniejszego z tamtejszych mocarstw, badając tajemniczy obszar, w którym od czasu do czasu znikały statki i samoloty. To właśnie tam znalazł portal do innych światów. Choć z początku ciężko było mu uwierzyć w ich istnienie, wkrótce oswoił się z tą wiedzą i zamieszkał razem z ukochaną w Reliamie, który, jak często wspominał, wydawał się wiele ciekawszy od rodzimej planety. Ile prawdy tkwiło w tej opowieści? Ssaty szczerze nie miał pojęcia.
– Dobry, Kornik! Co tam słychać u ciebie? – zapytał Anyirao, odwracając uwagę Korneliusza od jego ofiary. Wykorzystując tę sytuację, Ssaty uciekł na drugi koniec pokoju.
– O, cześć, Anka! – zawył radośnie Cisowski. – U mnie wszystko po staremu. Widzę, że przyprowadziłeś tutaj jakąś ślicznotkę – powiedział, spoglądając na białowłosą. W tym momencie Helena szturchnęła go łokciem. – No co? – spytał.
– To jest Syibranea – oznajmił śmiertelnie poważnym głosem Anyirao. – Parę dni temu znalazłem ją w starej krypcie.
Korneliusz wybuchnął tak serdecznym i donośnym śmiechem, że aż opluł sobie brodę. Uspokojenie się zajęło mu dłuższą chwilę.
– Widzę, że ostatnio za dużo bajek Ssaty'emu czytałeś! A może słońce za mocno świeciło?
– Hej, nie jestem małym dzieckiem! Mam już trzynaście lat! Nie interesują mnie bajki! – zaprotestował chłopak. – A poza tym...
– Nie, ja mówię całkiem poważnie. To naprawdę ona, przysięgam! – przerwał mu łowca skarbów.
– Czy mógłbym coś powiedzieć? – zaczął na nowo Ssaty.
– Anyirao – wtrąciła się Helena, której niezwykle ciężko było utrzymać język za zębami, zwłaszcza w chwilach takich jak ta – chyba jesteś pijany. Idź do domu i wytrzeźwiej, zanim porwiesz następną bezbronną dziewczynę albo zanim zajmie się tobą policja. Naprawdę, dobrze ci radzę. Zmykaj, zanim cię złapią. My się nią zajmiemy, a ty idź odpocząć. A jak nie możesz iść, to moje złotko cię odwiezie. Z pewnością nie będzie miał nic przeciwko temu, żeby wsiąść do samochodu i...
– Cholera, zamknijcie się wszyscy! – wrzasnął Ssaty, uciszając niekończący się potok słów Heleny, która rzuciła mu obrażone spojrzenie.
– Ssaty, Ssaty! Nieładnie używać takich słów w obecności damy! – skarcił chłopaka Korneliusz. – Czy ty w ogóle wiesz, co to jest cholera?
– Wiem, to taka choroba – odpowiedział, co wyraźnie zbiło Cisowskiego z tropu. – Chciałem tylko powiedzieć, że z nią dzieje się chyba coś złego. – Wskazał na Syibraneę.
W tym momencie wszyscy skierowali wzrok na białowłosą, której twarz mocno zbladła. Dziewczyna cała się trzęsła. Ledwo utrzymywała się w pozycji siedzącej, mocno zaciskając powieki. Nikt nie znał przyczyny jej obecnego stanu.
– Boże, niech ktoś szybko zabierze ją do szpitala! – zawołała rozpaczliwie Helena.
– Nie! – zaprotestował Anyirao. – Wtedy lekarze bez wątpienia bezczelnie przypiszą sobie to odkrycie i zgarną całą kasę i sławę!
– Sam jesteś bezczelny, pijaku! – krzyknęła ze złością. – Martwisz się tylko o własne siedzenie, a tymczasem ona potrzebuje natychmiastowej pomocy!
– Ile razy mam powtarzać, że nie jestem pijany! W ogóle czy kiedykolwiek widziałaś, żebym się upił?!
– Tak, właśnie teraz, bo albo jesteś pijany, albo ci na mózg padło!
– Zabiorę ją do szpitala, tylko nie krzycz już tak, Helu – przerwał kłótnię Korneliusz. Pochylił się nad dziewczyną i złapał ją za rękę, by pomóc jej wstać i dojść do samochodu zaparkowanego przed domem. Ona chwyciła jego dłoń tak mocno, że aż odcisnęły się na niej jej długie, smukłe palce. Po chwili opuścili dom.
Nie mając nic innego do roboty, Helena ponownie zaczęła wyzywać biednego Anyirao, który i tak już wcale jej nie słuchał.
– To jednak nie będę bogaty – mruknął pod nosem.
– Hej, zobaczcie, co zgubiła! – zawołał nagle Ssaty, tak że oboje podskoczyli.
– Przestań mi wreszcie przerywać! – nakazała Helena, jednak po chwili jej uwagę przykuł rozerwany, delikatny niczym pajęcza sieć złoty naszyjnik, który trzymał w ręku chłopak. Do niego przymocowanych było kilka barwnych, migoczących łagodnym i przyjemnym dla oka światłem piór. Wokół nich roztaczała się mistyczna aura napawająca dziwnym spokojem. Obok puchu wisiał malutki, czarno-czerwony kamyczek z wyrytym wizerunkiem motyla.
– Ha! A nie mówiłem?! Anioły musiały schować go pod jej suknią! Teraz mam niezbity dowód na to, że to była właśnie Syibranea! – zawołał triumfalnie Anyirao.
Helena chyba pierwszy raz w życiu nie wiedziała, co powiedzieć. Jak zahipnotyzowana patrzyła w kolorowe piórka, nie mogąc w żaden racjonalny sposób wyjaśnić sobie, skąd mogły one pochodzić. Również sam kunszt wykonania biżuterii poddawał w wątpliwość, jakoby powstawała w rękach ludzkich rzemieślników. Do tego ta aura, wskazująca na cudowne właściwości zarówno pierza jak i klejnotu.
– Ssaty, zadzwoń do Kornelka – powiedziała niespodziewanie drżącym głosem. – Niech wraca. Nikt nie może się o niej dowiedzieć, cokolwiek by jej nie dolegało. Jeżeli legenda rzeczywiście jest prawdziwa i Syibranea ma tak ogromną moc, to ktoś mógłby to wykorzystać do niewłaściwych celów.
– Jak to? – zdziwił się łowca skarbów. – To co z nią zrobimy?
– Zaopiekujemy się nią. Nauczymy ją żyć we współczesnym świecie, mówić, pisać i czytać w naszym języku i takie tam. Co wy na to?
– To chyba dobry pomysł... – wybąkał Ssaty.
Jego wujek przez chwilę się zastanawiał.
– A róbcie, jak chcecie, byle inwestycja się zwróciła.
Helena ponownie rzuciła mu gniewne spojrzenie.
– Ech, żartowałem. Dzwońcie po Kornika – rzekł zrezygnowany.
Tak też się stało. Jak się okazało, wszelkie dolegliwości opuściły anielicę już w drodze do szpitala. Wtedy jeszcze nikt nie zdawał sobie sprawy, jak ciężkie będzie ukrywanie Syibraney przed całym światem. Nie mogła przecież normalnie wychodzić na dwór i spotykać się z ludźmi. Zamieszkała w kamienicy należącej do Anyirao, który dobrodusznie zdeklarował się do doprowadzenia jej do w miarę przyzwoitego stanu. Białowłosej pozwolono opuszczać budynek tylko nocą, co jednak, o dziwo, nie wpłynęło negatywnie na stan jej zdrowia. Całe to wydarzenie mocno odcisnęło się na psychice opiekunów, zwłaszcza Korneliusza, który co prawda cieszył się ze wszystkiego, czego nauczyła się dziewczyna (i w dużej mierze jej sukcesy przypisywał swojej ciężkiej pracy), ale powoli stawał się odludkiem, z dnia na dzień tracąc coś ze swojej dawnej pogody ducha i poczucia humoru. Z czasem zamienił się w człowieka zapracowanego, przesadnie poważnego i nerwowego, do tego pedanta, którego łatwo wyprowadzało z równowagi wszystko, co według niego leżało na niewłaściwym miejscu. Był nie do wytrzymania. Nic więc dziwnego, że Helena wkrótce cisnęła mu w twarz pierścionkiem zaręczynowym, ale on się tym nawet nie przejął. Całe dnie spędzał albo w swoim biurze, czytając książki, albo u boku Syibraney, doskonaląc jej zdolność wysławiania się we współczesnym języku lub ucząc podstaw nauk ścisłych, którymi sam się zainteresował. Można było bez przesady rzec, że całkowicie mu odbiło. Białowłosa stała się jedyną istniejącą dla niego osobą.
Od niedawna opiekunowie Syibraney zaczęli postrzegać gwałtowne reakcje Korneliusza na wszelkie wydarzenia idące nie po jego myśli jako spore zagrożenie dla otoczenia. Zachowywał się jak rozwścieczony tygrys uwięziony w klatce, z której nie mógł się wydostać, a tłum gapiów był w stanie bez obaw obrzucać go wszystkim, co tylko przeciskało się przez kraty. Z tego powodu poinformowanie go o decyzji, którą niedawno podjęli (oczywiście bez wiedzy Cisowskiego, aby uniknąć zażartej kłótni) i zamierzali wkrótce wprowadzić do życia, stanowiło nie lada wyzwanie. Nikt nie chciał się go podjąć.
Rozwiązanie konkursu na samobójcę nadeszło wraz z niosącą trzy zapałki Heleną. Trzymała je w taki sposób, aby spomiędzy dłoni wystawały tylko łebki i maleńki fragment cienkich patyczków. Narcyz i Ssaty niepewnie podeszli do niej i w napięciu wyciągnęli po jednej. Ta, która została, należała do kobiety. Z biciem serca dokładnie obejrzeli je i porównali.
– Jest! – wykrzyczała radośnie Helena, chwytając młodszego towarzysza i mocno go ściskając. Poczuła się, jakby właśnie wyzwolono ją od ogromnego ciężaru. Ssaty również wyglądał na zadowolonego. Oddychał z ulgą uśmiechniętymi ustami, radośnie wpatrując się w sufit, dziękując w duchu wszystkiemu stworzeniu za ten szczęśliwy traf.
Narcyz za to wyraźnie pobladł, nieprzytomnie wbijając wzrok w najkrótszy patyczek, z którego końca wystawały drzazgi. Sam nie potrafił określić, czy jest mu zimno, czy gorąco, przeszywała go chłodna obojętność, zupełnie jakby czas na chwilę stanął w miejscu. W następnym momencie zrobiło mu się słabo. Czuł, jak niestabilnie ustawione na podłodze nogi drżą, ledwo utrzymując resztę ciała. Zaraz potem wziął głęboki oddech i wszystkie te objawy, poza biciem serca i nieprzyjemnym uciskiem w żołądku, niemalże ustały. Na całej powierzchni jego głowy pojawiły się wypieki. Zacisnął mocno wargi i nic nie mówiąc, ruszył w kierunku drzwi prowadzących do gabinetu Korneliusza. Zdecydowanym ruchem położył dłoń na klamce, jednak wewnętrzna niemoc powstrzymała go przed dociśnięciem jej. Stał tak, tępo wlepiając w nią oczy.
– No dalej, wyrok już zapadł – powiedziała Helena. – Naprawdę jest mi przykro.
– Ja już lepiej pójdę. Mam dzisiaj dużo pracy – stwierdził Ssaty. – Moje kondolencje – dorzucił, przechodząc obok zamarłego Narcyza, przy okazji poklepując go po ramieniu.
– Też muszę iść. Kwiaty w domu same się nie podleją – usprawiedliwiła się kobieta, także obierając kierunek drzwi wyjściowych, po drodze snując jakieś wywody o usychających z pragnienia maleństwach i pękającej, łaknącej wilgoci ziemi w doniczkach. Jej głos ucichł dopiero, kiedy znalazła się na zewnątrz.
Nieszczęsny Narcyz jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak osamotniony. Nasłuchując wszelkich odgłosów w nienaturalnej ciszy, zdał sobie sprawę, że sapał jak stary wół przy oraniu pola. Napięte mięśnie przypomniały bólem o powierzonym zadaniu. Wziął głęboki oddech, aż zakręciło mu się w głowie. Nacisnął mokrą i śliską od potu klamkę, chcąc mieć to przykre spotkanie za sobą, jednak zrobił to zbyt delikatnie, by otworzyć sobie przejście. Jasna cholera, przeszło mu przez myśl, kiedy zauważył, że wrota do groty potwora nadal były zamknięte. Weź się w garść, człowieku, zachęcał samego siebie. Na trzy. Raz, dwa...
Zdecydowanym ruchem otworzył drzwi i postawił kilka kroków naprzód. Znalazł się na idealnie wyszorowanych panelach. Dokładnie naprzeciwko niego siedział Korneliusz, z miną człowieka utrudzonego i wyjątkowo zmęczonego, a zarazem zniesmaczonego.
– Mogłeś przed wejściem wytrzeć buty – warknął, cedząc dobitnie każde słowo. – Czego chcesz?
– Przyszedłem przekazać ci pewną wiadomość – odrzekł Narcyz, nieco ośmielony faktem, iż nadal był w jednym kawałku. Rozejrzał się uważnie, omiatając spojrzeniem ułożone co do milimetra książki na regale, wypucowany do śnieżnego blasku biały dywanik leżący pośrodku pomieszczenia i tegoż samego koloru fotel naprzeciwko kominka, który nie pamiętał już chyba, kiedy ostatni raz tańczyły w nim wesołe płomyczki ognia. Nagle mężczyzna zdał sobie sprawę, że w pokoju panował nieprzyjemny chłód, szybko jednak jego uwagę przykuła szklana rzeźba przedstawiająca łabędzia wzbijającego się do lotu. Zbliżył się do niego, chcąc sprawdzić, czy pióra rzeczywiście były tak ostre, na jakie wyglądały.
– Nie waż się dotykać niczego swoimi brudnymi paluchami! Nie potrzebuję twoich odcisków w moim gabinecie – powiedział Korneliusz, unosząc się zza biurka, odłożywszy na bok czytaną przezeń książkę. – Gadaj, co to za wiadomość i wynoś się jak najprędzej!
Wyraz twarzy, który przybrał w tym momencie, nie wskazywał na złość czy nienawiść, ale na żywą i najszczerszą niechęć.
– Otóż... taka to jest wiadomość, że... – zaczął Narcyz, zbliżając się do drzwi – zadecydowaliśmy demokratyczną większością, iż...
– Nie kombinuj, tylko mów wreszcie! – ryknął zdenerwowany Cisowski, prostując się całkowicie i ruszając w kierunku współrozmówcy.
– Zadecydowaliśmy, żeby wysłać Syibraneę do szkoły w Reei. Mogłaby tam zaprzyjaźnić się z rówieśnikami bez ryzyka, że ktoś ją rozpozna – wyrzucił z siebie szybko, chwytając za klamkę i zamaszystym ruchem otwierając sobie drogę ucieczki.
– Że co?! Chcesz, żeby zepsuła się doszczętnie, zniżając się do poziomu zidiociałej młodzieży?! – Ostatnie słowa Korneliusza zostały wypowiedziane do mocnego dębowego drewna, które omal nie pozbawiło go obecnego wyglądu twarzy, kiedy ten wziął za mocny rozpęd, starając się dopaść Narcyza, który już zza ochraniających go drzwi zawołał jak najprędzej potrafił:
– Uwierz mi, to dla jej dobra! I tak jesteś przegłosowany! Do widzenia!
Wypowiedziawszy te słowa, biegiem ruszył do wyjścia z budynku, słysząc za sobą huk towarzyszący uderzeniu czegoś ciężkiego o drzwi w akompaniamencie soczystych przekleństw miotanych przez rozwścieczonego Cisowskiego.
No i nastapił powrót większości bohaterów, których zapamiętałam z poprzedniej wersji powieści :).
OdpowiedzUsuńCo najbardziej mnie uderzyło w tym rozdziale - Reliam sprawia wrażenie świata niewiele różniącego się od tego zamieszkanego przez nas. Są samochody, kamienice, broń palna, różne instytucje, dżinsy :). W zasadzie tylko imiona bohaterów i odrobina magii tu i ówdzie sugerują, że to nie jest nasz świat. I nagle, pośród tej "zwyczajności" pojawia się anioł. Sam jeden, niczym barwny cud w szarej rzeczywistości. Kontrast jest niesamowity. To zestawienie jest tak charakterystyczne, że uważam je za jeden ze znaków rozpoznawczych Twojej historii.
Poza tym, w rozdziale bardzo podoba mi się kilka smaczków językowych, m.in tekst Heleny o podlewaniu ;)
Zgadzam się z przedmówczynią. Nieco zadziwiające jest to zestawienie zwyczajności i magii. Np. to, że podróżowanie po Reliamie jest jak wyprawy do nowego świata w renesansie. No i przeboski jest też język (staroreliamski?). Nie wiemy o co chodzi ale od razu robi się poważniej! ;]
OdpowiedzUsuńOgólnie rozdział robi wrażenie, hm, bardziej swojskiego od poprzedniego. Zaskoczyło mnie rozwiązanie z tą.. ee... no, z tą anielicą.