WAŻNE: Zauważyłam, że niektóre osoby mają problemy z komentowaniem bloga. Jeżeli nie chcesz wypowiadać się jako anonimowy, z rozwijanej listy wybierz "Nazwa / adres URL". Podawanie adresu nie jest konieczne.

Blog jest dostosowany do rozdzielczości minimum 1280x720. W przypadku mniejszej szerokości pojawi się poziomy suwak. Jeżeli nie chce wam się zmieniać rozdzielczości, to po prostu pomniejszcie obraz na przeglądarce.

Ogłoszenia

1. I wreszcie mamy w opowiadanku jakiegoś Goldwinga! Już nie mogę doczekać się, jak jeszcze pojawi się Vulpes. Małe wyjaśnienie dla tych, co Serafina znali wcześniej: w opowiadaniu jest jeszcze bardzo młody, stąd też nie wygląda do końca tak, jak na moich i E-L rysunkach.

2. Zamieszczam w linkach galerię artów związanych z Wszechświatem Reliamu.

3. Co prawda rozdział przeszedł korektę, ale proszę o wyłapywanie błędów, bo robiłam ją razem z E-L i wyszło więcej śmiechu, niż pracy...

4. Korekta drugiego rozdziału trwa. Kurde, ale to długie...

środa, 10 marca 2010

Rozdział VI - Kołysanka dla szaleńca

Podczas gdy Syibranea budziła się ze snu, a Altstelea chodziła z kamieniem po zamarzniętych ulicach Deannvey, w niczym nieróżniącej się od tysięcy innych miejscowości wiosce o nazwie Braczków zjawił się nietypowy dla tej okolicy osobnik. Już na samym początku wbrew wszelkim swoim zamiarom zwrócił na siebie uwagę bezczelnie wykorzystujących ludzkie tragedie brukowców, dając im świetny temat na pierwsze strony gazet.

Wszystko zaczęło się wcześnie nad ranem, parę godzin przed wschodem zimowego słońca, kiedy na dachu jednego z domów otworzył się portal, wyrzucając z siebie owiniętą czarną, nadpaloną peleryną postać, która zręcznie zsunęła się po dachówkach na nieco zaniedbany taras. Wylądowawszy na pewnym gruncie, nadzwyczajnie blady mężczyzna obejrzał się za siebie, wbijając wzrok w złośliwie powoli zamykające się przejście. Otaczające je kolorowe promienie światła przez chwilę chaotycznie migotały, a następnie zostały zassane przez niewidzialny punkt w przestrzeni, czemu towarzyszył huk porównywalny z eksplozją sztucznych ogni. Najwidoczniej portal od dawna nie był używany, pomyślał Suurhaott, mocno niezadowolony z hałasu, jaki narobił swoim przybyciem. Mając nikłą nadzieję na to, że mimo wszystko nie zbudził domowników, najszybciej jak potrafił przeskoczył przez okalającą taras barierkę, lądując na lekko zaśnieżonym trawniku. Nadludzko zwinnym skokiem pokonał płot ogradzający podwórze i zniknął między drzewami rosnącego nieopodal lasu, klnąc w duchu na biały puch, na którym pozostały ślady uciekiniera. Choć wykorzystanie portalu do podróży w obrębie jednego świata nie było konieczne, a okazało się nawet dość ryzykowne, to jednak odległość, jaką przebył w przeciągu kilku godzin, dawała mu szansę na to, iż Inkwizycja szybko go nie znajdzie.

Wytrwale biegł przed siebie, aż znalazł miejsce, w którym mógł się zatrzymać. Okazało się nim niewielkie zagłębienie w terenie odcięte od reszty świata zasłoną nagich krzewów i niedużych drzew. Nadszedł czas, by zająć się odniesionymi w walce z Inkwizytorami obrażeniami. Rany zdążyły się już zagoić, pozostawiając po sobie jedynie rozdarcia na ubraniu, jednak kilka pocisków nadal tkwiło w ciele mordercy pod zabliźnioną już skórą, sprawiając ból przy każdym najmniejszym ruchu. Nie było innej rady, jak je wyciągnąć. Dobył miecza, wzdrygając się na samą myśl o tym, co zaraz miał zrobić. Są rzeczy, do których nie da się przyzwyczaić nawet po setkach lat, zwłaszcza te związane z bólem.

Wraz z pierwszą ołowianą kulką na ziemię spłynęła przezroczysta ciecz, wydobywająca się z nowo powstałego rozcięcia. Jeszcze kilka precyzyjnych ruchów ostrzem i prawie wszystkie pociski znalazły się na zewnątrz, jednakże jeden z nich nadal tkwił dosyć głęboko w jego boku. Suurhaott rozejrzał się wokół siebie, szukając jakiegoś długiego i ostrego przedmiotu, który ułatwiłby mu wykonanie zabiegu, ale napotkał wzrokiem jedynie kruche i zabrudzone gałązki. Po raz kolejny mógł liczyć jedynie na własny miecz, wiernego kompana życia. Westchnął, przygotowując się psychicznie na ból. Parę sekund później było już po wszystkim.

Choć minęło najgorsze, z rany nazbyt intensywnie wypływała bezbarwna ciecz i wszystko wskazywało na to, że rozcięcie samo z siebie się nie zagoi. Aby móc się zregenerować i w ogóle dożyć następnego dnia, morderca musiał znaleźć kolejną ofiarę. Tak też postanowił zrobić.

Poddał się zmysłowi słuchu, który bezbłędnie doprowadził go do mało ruchliwej o tak wczesnej porze drogi, prawdopodobnie łączącej Braczków z inna wioską. Nieopodal dostrzegł palące się w oknach światła. Dla wielu osób właśnie zaczynał się dzień pracy. Suurhaott znajdował się zbyt blisko zabudowań, aby podjąć zamierzonego działania. Nie opuszczając osłaniającego go lasu, przemieszczał się wzdłuż szosy, od czasu do czasu zatrzymując się, by złapać oddech. Rana sprawiała, że powoli, ale nieustannie ubywało mu sił. Coraz wyraźniej odczuwał osłabienie i pragnienie związane z utratą płynącej w żyłach cieczy.

Zanim oddalił się na wystarczającą według niego odległość od ludzkich domostw, padł z wycieńczenia. Zdążył jedynie obrócić się na plecy i spojrzeć na z wolna jaśniejące niebo. Zaraz potem zamknął oczy, odrywając się od rzeczywistości. Przypadek chciał, by wylądował na prowadzącej w głąb lasu prostej dróżce, w miejscu doskonale widocznym z ciągnącej się tuż obok ulicy. A ofiara sama się znalazła.

Młody student medycyny właśnie samotnie wracał samochodem od swojej dziewczyny, modląc się, aby nie natknąć się na drodze na policję. A wszystko to dlatego, że wieczorem odrobinę przesadził z winem i teraz obawiał się ewentualnego testu alkoholowego. Jechał więc powoli, grzecznie przestrzegając obowiązujących przepisów, co zdarzało mu się nad wyraz rzadko. Niewątpliwie to właśnie dzięki temu dostrzegł na poboczu omdlałą postać.

Zaniepokojony, szybko zatrzymał samochód, włączył światła awaryjne i wysiadł. Podbiegł do leżącej w bezruchu na lodowatym podłożu osoby, szykując się do udzielenia jej pierwszej pomocy.

– Hej, hej, żyje pan? – zawołał, nisko pochylając się nad Suurhaottem i głośno klaszcząc tuż obok jego głowy, aby sprawdzić przytomność. Tak bliskie źródło ludzkiego głosu na nowo obudziło omdlałe zmysły mordercy, mobilizując całe ciało do ogromnego wysiłku. Będąc nadal w stanie zupełnej nieświadomości, rzucił się na studenta i wgryzł się w jego szyję, z chciwością ssąc płynącą z rany krew. Przerażona ofiara szarpała się ze wszystkich sił, okładając pięściami pozbawionego wszelkiej samokontroli napastnika, czując nieuchronnie zbliżającą się śmierć. Usta studenta poruszyły się w ostatniej, bezgłośnej modlitwie, jednak żaden z bogów nie przybył mu na ratunek. Kolejny raz okazało się, iż słaby człowiek nie ma najmniejszych szans w starciu z demonem.

Kiedy Suurhaott odzyskał jasność umysłu, ofiara już nie żyła. Przez chwilę bez najmniejszego śladu emocji przypatrywał się zmasakrowanemu ciału, z którego zwisała do połowy odgryziona głowa - dzieło nie ludzkiego rozumu, ale zwierzęcego instynktu zabijania, który nie pierwszy już raz uratował mordercę. Rana w boku błyskawicznie zaczęła się zabliźniać. W oddali błysnęły ostre światła nadjeżdżającego samochodu. Demon nawet przez chwilę nie zastanawiał się, co robić dalej. Bez namysłu chwyciwszy poszarpane zwłoki, owinął je własną peleryną, zapobiegając w ten sposób skapywaniu kropel krwi na powoli topniejący śnieg. Uciekł wgłąb lasu, starając się zostawić za sobą jak najmniej śladów.

Po pokonaniu kilku kilometrów natrafił na małe, częściowo zamarznięte jeziorko powstałe na przecinającej las rzeczce. Mocnym tupnięciem skruszył resztki lodowej pokrywy i rozwinął pelerynę. Ciało bezwładnie stoczyło się do wody, całkowicie się w niej zanurzając. Następnie zrobił kilka kroków w górę potoku i pochylił się nad taflą, chcąc wypłukać zabrudzony materiał z krwi studenta. Wówczas zakręciło mu się w głowie i omal nie upadł. Bez trudu odgadł, że to sprawka alkoholu, który ofiara musiała wcześniej spożyć. Ze wściekłością przeklął w myślach zmarłego. Przezwyciężając dolegliwości, pośpiesznie wypłukał pelerynę w lodowatej wodzie i czym prędzej oddalił się od miejsca porzucenia ofiary w poszukiwaniu tymczasowego schronienia.

Stojący na poboczu opuszczony samochód początkowo nie budził zainteresowania. Wraz ze wschodem słońca ruch na szosie wzmógł się, ale kierowcy, koncentrując się wokół własnych spraw, omijali go bez żadnych emocji. Dopiero kiedy ktoś zwrócił uwagę na krwawą plamę na leśnej dróżce i zadzwonił na policję, wokół miejsca zbrodni zgromadził się pokaźny tłum gapiów i dziennikarzy. Sprawa wzbudziła grozę w mieszkańcach spokojnej do tej pory wioski, ale także ogromne zainteresowanie, które rosło wraz z utratą nadziei na znalezienie jakiegokolwiek tropu mordercy. Rozpoczęły się poszukiwania z góry skazane na porażkę. Władze Reei po prostu nie były przygotowane na wizytę gościa z innego świata.

***

Opiekunowie Syibraney spędzili ten poranek pod znakiem przygotowania dziewczyny do szkoły. Helena ze średnią częstotliwością dwóch razy na minutę pytała białowłosą, czy aby na pewno spakowała tamto a tamto, Narcyz natomiast co jakiś czas z niecierpliwością wyglądał przez okno, wyczekując Ssatyego, który według wcześniej ułożonego planu dnia miał odprowadzić Syibraneę pod budynek gimnazjum. Chłopak długo się nie zjawiał, co pogłębiało nerwy opiekunów. Można było odnieść wrażenie, że przejmowali się tym wszystkim bardziej niż sama zainteresowana, która myślami znajdowała się daleko od szkolnych problemów.

Siedziała przy łamiącym się stoliku w małym, ciasnym pokoju służącym za kuchnię i kończyła jeść śniadanie w postaci kanapek z pomidorem. Nieprzytomnie zawiesiła wzrok na poziomie znajdującego się na seledynowej ścianie zegara, który wskazywał za dwadzieścia ósmą. Gotowa do wyjścia, miała na sobie bladoniebieski płaszcz. Na kolanach trzymała białą czapkę, a obok nóg plecak wypchany szkolnymi artykułami zakupionymi parę dni wcześniej przez Narcyza. Na jej twarzy od dłuższego czasu malowało się zmartwienie, niezwiązane ani z późną godziną, ani z uczniowskim wyposażeniem. Obiektem troski białowłosej był jej bliski przyjaciel, o którym rozmyślała od dłuższego czasu. Nieśmiało zapytała siedzącą naprzeciwko niej Helenę:

– Gdzie jest Korneliusz?

Ta, oderwana od zastanawiania się nad potencjalnymi zapomnianymi artykułami szkolnymi, podniosła głowę i spojrzała na dziewczynę z lekkim zakłopotaniem, starając się w myślach ułożyć odpowiedź. Westchnęła i rzekła:

– Tkwi samotnie w swoim biurze, obrażony na cały Wszechświat. Powiedział, że z niego nie wyjdzie, dopóki nie zmienimy planów.

Skłamała. W rzeczywistości razem z Narcyzem zamknęli go w gabinecie od zewnątrz, żeby nie utrudniał przygotowań, mając nadzieję, że potraktuje to jako niewinny żarcik, co stanowiło wątpliwą kwestię. Nie widzieli jednak innego wyjścia. Korneliusz bardzo agresywnie podchodził do planów związanych z Syibraneą, jeżeli okazywały się one sprzeczne z jego intencjami. Helena powoli zaczynała obawiać się o stan zdrowia psychicznego byłego narzeczonego. Jego zachowanie wydawało się jej po prostu nienormalne.

Syibranea nie odpowiedziała. Bez trudu odgadła, że Helena ją okłamywała, ale nie chciała wywoływać kłótni. Może to i lepiej, pomyślała. W końcu Korneliusz, gdyby tylko mógł, powstrzymałby ją przed chodzeniem do szkoły, a tymczasem ona sama bardzo mocno pragnęła wyjść do ludzi, zobaczyć nowe twarze, zaprzyjaźnić się z kimś. W myślach szczerze przeprosiła go za ten bunt przeciwko niemu, on jednak tego nie słyszał...

Koszmarnie zaskrzypiały drzwi wejściowe kamienicy, ogłaszając tym sposobem przybycie Ssatyego. Ubrany w ciepłą kurtkę, pośpiesznie wytrzepał buty ze śniegu na wycieraczce i na dzień dobry od progu zawołał:

– Mróz jak cholera!

– Cześć – powitał go czekający w korytarzu Narcyz, zakładając grube, białe rękawice. – Gotowy?

– Ja - tak. Gdzie Syibranea?

– Jestem. Cześć! – odezwała się białowłosa, wychodząc z kuchni razem z Heleną. Właśnie była w trakcie nasuwania na głowę czapki i dopinania ostatnich guzików płaszcza. Uśmiechała się szeroko, sprowadzając na wszystkich naokoło pogodny nastrój.

– Dobra, to pamiętasz, co masz mówić? – zapytała Helena, aby ostatecznie upewnić się, że dziewczyna dobrze wyuczyła się swojej kwestii.

– Nazywam się Sandra Wilga, poprzednio mieszkałam w Wilczkowie, to niedaleko Wrocławia. Razem z rodzicami przeprowadziłam się do bloku w pobliskim mieście, ale oni postanowili zapisać mnie do szkoły na wsi, ponieważ uważają, że panuje w nich lepsza atmosfera. Mama Paulina bardzo nie lubi gości i nie pozwala przyprowadzać do domu znajomych. Tata Henryk pracuje jako piekarz. Włosy są farbowane. Noszę kolorowe szkła kontaktowe – wyrecytowała bez zająknięcia. Narcyz z dumą wysłuchał tego steku bzdur. Sam w końcu był autorem owych kłamstw.

– Cudownie! – zachwycała się Helena. – Trzymam za ciebie kciuki!

– Chodźmy już. Późno jest – słusznie stwierdził Ssaty.

Na te słowa Narcyz wyciągnął z kieszeni dwa identyczne przedmioty przypominające wyglądem zmniejszone do wielkości pudełka od zapałek żelazka. Zanim ktokolwiek dokładniej im się przyjrzał, zbliżył je do siebie płaską powierzchnią. Najpierw między płytami przeskoczyła iskra elektryczna, ułamek sekundy później urządzenia eksplodowały rażącym, białym światłem. Syibranea odruchowo cofnęła się do tyłu, przysłaniając oczy ręką, Helena krzyknęła. Ssaty podskoczył ze strachu, a następnie, ukrywając przyczynę gwałtownego gestu, zajął się strzepywaniem niewidzialnego pyłku z kurtki. W powietrzu, tuż obok dłoni Narcyza pojawił się nieco przechylony otwór, rozszerzający się jak nadmuchiwany balonik. Kiedy przerósł rozmiary dorosłego człowieka i prawie sięgnął sufitu, ustabilizował się. Wokół niego pojawiły się kolorowe promienie światła sprawiające złudzenie falowania. Portal całkowicie się otworzył. Dwa żelazkopodobne urządzenia zgasły, jednak ich właściciel póki co nie chował ich z powrotem do kieszeni, czekając, aż wystygną.

– Jej, to było niesamowite! – krzyknęła Helena. – Ale się przestraszyłam! Serce bije mi jak oszalałe! W życiu czegoś takiego nie widziałam!

– Niezły gadżet – stwierdził Ssaty. – Tez muszę sobie coś takiego kupić.

– Nie sprzedadzą ci, nie ma szans – ostudził go Narcyz.

– Dlaczego?

– Na to trzeba mieć zezwolenie i mało komu je dają. Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby każdy mógł tak sobie wszędzie otwierać przejścia? Jeden wielki chaos! Sam nieco nagiąłem przepisy, bo użyłem ich wewnątrz budynku, ale w końcu cel uświęca środki... – Narcyz uśmiechnął się niezręcznie.

– Fajnie by było też mieć coś takiego! Jak dostałeś swoje zezwolenie?

– Ssaty, patrz na zegarek! My tu gadu-gadu, a ósma coraz bliżej – uciął wątek Narcyz.

– Racja, lepiej się pośpieszcie – powiedziała Helena. – Zostało tylko parę minut. Mam nadzieję, że drugi portal otworzył się gdzieś blisko szkoły, bo jak nie, to na pewno już nie zdążycie.

– Szybko, szybko, złapcie się za ręce i wchodźcie! – nakazał Narcyz. Wyglądał na zaniepokojonego. Przejście emitowało coraz słabszy blask.

Syibranea posłusznie chwyciła nadal zimną dłoń Ssatyego i uśmiechnęła się serdecznie. Chłopak odwrócił twarz w inną stronę, czując łagodne ciepło nie tylko na ręce, ale także na szyi i twarzy. Narcyz z „na razie” na ustach siłą wepchnął ich we wrota do innego świata. Kiedy tylko zniknęli wessani przez magiczną dziurę, portal cicho trzasnął i błyskawicznie zamknął się. Zapanowała cisza.

– I co teraz? – zapytała Helena, nadal wpatrując się w teraz już zupełnie zwyczajny punkt w przestrzeni.

– Czekamy. Dokładnie za – Narcyz spojrzał na zegarek – trzydzieści dwie minuty ponownie otworzę przejście, żeby Ssaty mógł wrócić z powrotem do naszego świata. Tak, jak się wcześniej umówiliśmy.

– Aha. To co zamierzasz robić przez ten czas?

– Idę na dwór, żeby wystudzić sprzęt. – Mężczyzna podniósł do góry parę wcześniej użytych urządzeń. – To trochę stary model i może szwankować, jak się zbytnio nagrzeje...

– W takim razie pójdę z tobą. Przyda mi się trochę świeżego powietrza. – Jeszcze kończąc zdanie, Helena już narzucała na siebie biały, elegancki płaszcz.

Wkrótce oboje opuścili kamienicę, kontynuując rozmowę o wszystkim i o niczym. Przez na wpół zaciągnięte żaluzje przypatrywała się im para rozwścieczonych oczu należących do Korneliusza. Miotając pod nosem przekleństwami, zaciskał pięści i coraz bardziej czerwieniał na twarzy, wreszcie oderwał się od okna i zaczął szybkim krokiem chodzić z kąta do kąta zadbanego pokoiku. Nacisnął klamkę od drzwi, aby ponownie uzmysłowić sobie, że ktoś zamknął je od zewnątrz. Rozejrzał się wokół, ale nie znalazł żadnego przedmiotu, który mógłby posłużyć jako wytrych. Poza tym, nigdy wcześniej nie próbował złodziejskiej sztuki i miał raczej nikłe szanse na otworzenie drzwi bez klucza. Chwycił się więc innej metody. Wziąwszy nieduży rozbieg, całym ciężarem ciała uderzył w drewnianą przeszkodę, zamek jednak wytrzymał cios i Korneliusz, lekko poobijany, wylądował na podłodze, klnąc przy tym niemiłosiernie.

Rzucił okiem na okno, które, tak samo jak pozostałe na parterze, było zakratowane, co wcześniej zupełnie mu nie przeszkadzało. Teraz jednak miał ochotę wygiąć, wyrwać żelazne pręty, wyskoczyć na zewnątrz i dopaść ludzi, których kiedyś miał za przyjaciół. Ba, przyjaciół? Narcyz nigdy nie był jego przyjacielem. Zjawił się taki nie wiadomo skąd, oferując bezinteresowną pomoc. Oj, od samego początku już mu to śmierdziało podstępem! On musiał knuć coś niedobrego, to z pewnością on podsunął pomysł z tą całą szkołą tylko po to, by oddzielić Syibraneę od jedynej osoby, której w pełni zależało na jej dobru i która nieomylnie wiedziała, co było dla niej najlepsze! Od niego, od Korneliusza Cisowskiego, jej najwierniejszego sługi, jej opiekuna, obrońcy, Strażnika!
Ach, gdyby tylko miał w rękach tyle siły, co w myślach złości i zawziętości, to wyrwałby kraty razem z murem!

Kierowany obłędem, zerwawszy żaluzje i otworzywszy szeroko okno, chwycił za pręty niczym więzień zamknięty w ciasnej, zatęchłej celi. Czuł się gotowy, by zabić. Ile dałby za to, by znaleźć w kieszeni broń i amunicję!

Całkiem niespodziewanie poczuł na twarzy kojący, lodowaty wiatr. Jasne, radośnie rozpromienione słońce złośliwie raziło go w oczy. Na zewnątrz nikogo nie było. Usłyszał czyjś śpiew; łagodny i przyjemny, przypominający kołysankę nuconą płaczącemu dziecku. Zwątpił, czy głos dobiegał go zza okna, czy też brzmiał wewnątrz jego głowy. A może w ogóle nie istniał? Na gałązce pobliskiego drzewa usiadła siwa pliszka. Często ją tutaj widywał. Obróciła główkę bokiem do niego i wlepiła czarne oczko w jego twarz. Przypatrywali się sobie, aż w końcu Korneliusz całkiem się uspokoił. Przecisnął rękę przez kratę, jakby chciał pochwycić ptaka. Ten nawet się nie cofnął. Oswojone zwierzątko zdawało się wiedzieć, iż ręka człowieka była zbyt krótka, by je dosięgnąć.

– Moja przyjaciółko – zaczął ze smutkiem Korneliusz – ty jedna, jedyna odwiedzasz mnie tutaj z nieprzymuszonej woli, by wysłuchać, co mam do powiedzenia.

Umilkł, patrząc, jak pliszka pochyla główkę, jakby z uwagą nasłuchując.

– Ci głupcy zabrali ją, narazili ją na niebezpieczeństwo. Reea, co za paskudny świat! Jeżeli coś jej się stanie, to, przysięgam, zabiję, rozszarpię, na wszystkich bogów przysięgam...

Ptaszynka ze zrozumieniem kiwnęła łepkiem, nadal wpatrując się w mężczyznę.

– Ach, Narcyz, ten podstępny... I ona, Helena, zdrajczyni... I Ssaty, dzieciak, ale wie dobrze, co robi... Jak ja ich nienawidzę... Syibranea w Reei, gdybym tylko mógł ich powstrzymać! Szkoła, na co szkoła, szkołę miała tutaj... Przeklęci, przeklęci...!

Pliszka zatrzepotała skrzydełkami i odleciała. Korneliusz ujrzał spadające w jego kierunku maleńkie, szare piórko, migoczące w promieniach słońca. Wyciągnął po nie rękę i już, już prawie je chwycił, kiedy nagle poczuł, jak nogi same uginają mu się w kolanach. Osunął się na podłogę i spojrzał na pustą dłoń. Melodia kołysanki szumiała mu w głowie, słowa stawały się coraz wyraźniejsze, głos coraz smutniejszy... Opadł na ziemię niczym odurzony, wsłuchując się w nieludzką pieśń.

– Bądź silny – szepnęła Aynoea.

5 komentarzy:

  1. Ten Korneliusz to ale as. Wyobrażam już sobie jego spisek i obłęd. Ten motyw z tym demonem w pierwszej części rozdziału też świetny;]

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki ^^ Nie wiem dlaczego, ale opisywanie scen zbrodni albo mamrotania wariata jest dla mnie dużo łatwiejsze od innych sytuacji... To chyba nie jest oznaka normalności ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Przecież Ty nigdy nie byłaś normalna! (bez urazy xD)

    OdpowiedzUsuń
  4. Zaraz tam nigdy, może kiedyś. Powiedzmy, że zanim pierwszy raz się odezwalam ;)
    Lekcje polskiego, w czasie których przebywam w niewłaściwym towarzystwie, to pogłębiły :D

    OdpowiedzUsuń
  5. Zaraz przeczytam... Ale póki co mam za dużo pomysłów w łebku. Tak sobie myślę, że jednoczesne czytanie 2 tekstów, pisanie własnego plus zastanawianie się nad problemami fabularnymi jeszcze nie napisanej książki nie sprzyja skupieniu...
    Ach. Tylko co tu wybrać? Twoje opowiadanie, żeby znowu mnie zawiść męczyła, książkę nieznanego autora, czy własne wypociny..?
    Jeśli nie dziś, to jutro przeczytam. Ale jestem już za połową~! Jupi~! <3

    OdpowiedzUsuń